Z La
Paz jedziemy nocnym autobusem do miasteczka Uyuni by zobaczyć gwóźdź programu w
Boliwii. Jak to zwykle bywa, reklama rozmija się z rzeczywistością bo miał być
nowy i super wygodny autobus a był dość stary i sfatygowany. Na miejscu
poznajemy piątkę młodych turystów z Niemiec, którzy jak my mają takie same
plany na najbliższe trzy dni. Znajdujemy kierowcę z samochodem terenowym bo
inny nie wchodzi w rachubę. Punkt pierwszy programu - bocznica kolejowa na
obrzeżach miasta z mnóstwem starych lokomotyw i wagonów. Jedno wielkie
złomowisko po którym biegają codziennie setki turystów z całego świata. Kolejny etap -
miejscowość Colchani słynąca z pozyskiwania soli, muzeum solnictwa oraz mnóstwa
bazarów, i tu powstaje pytanie czemu? Odpowiedź jest jedna bo my też
przybyliśmy tutaj z tego samego powodu. Salar de Uyuni jest największym suchym,
słonym jeziorem na świecie. Końca nie widać, krem przeciwsłoneczny i okulary to
nieodzowny element każdego kto tu przybywa. Akurat jest koniec pory deszczowej
i na większości połaci jeziora występuje kilkunastocentymetrowa warstwa wody,
która daje efekt lustrzanego odbicia.
Jak większość przybyłych, robimy zdjęcia ćwicząc perspektywę. Zabawa przednia
bo jest nas 7 osób, odbijające się słońce prawie wypala spojówki. Finalnie
jedziemy na środek jeziora by zobaczyć wyspę Incahuasi z mnóstwem kaktusów. Jak
wcześniej wspomniałem, w obecnej porze jest warstwa wody i prawie nikt tam nie
jeździ bo sól i woda niszczą samochody. Nasz kierowca dzielnie jedzie do przodu
i finalnie docieramy na wyspę przed zachodem słońca. Niby nic, tylko że to ok
60km w jedna stronę z prędkością max 20km/h. W drogę powrotną wyruszamy już po
zachodzie słońca i tu powinna zakończyć się ta nudnawa historia, ale natura
czasami pokonuje technikę… Będąc dosłownie po środku Salaru, gaśnie silnik,
najbliższy brzeg znajduje się co najmniej dwie godziny drogi autem. Brak
zasięgu, ciemno wokół, tylko gwiazdy nad nami i wiejący wiatr. Finalnie
kierowcy udaje się złapać nikły sygnał komórkowy, dzwoni do brata by przyjechał
po nas. Problem w tym, jak wytłumaczyć gdzie jesteśmy skoro w promieniu
kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych nie ma żadnych punktów odniesienia. Akumulator
w aucie padł bo sól zniszczyła alternator i nie można dać znaków światłami.
Historia kończy się tak, że poszukują nas przez 12 godzin, my śpimy całą noc w
aucie, czasami żartując i opowiadając różne historie. Np. mój żart z rana:
‘’przeżyliśmy całą noc otoczeni przez Niemców”, oczywiście nasi niemieccy
współtowarzysze niedoli śmieją się razem bo zdążyliśmy się zapoznać w dość
nietypowej sytuacji. Rankiem przyjeżdża drugie auto, które bierze nasze na hol
i tak po dwóch godzinach docieramy do najbliższej miejscowości. Co przyniosą kolejne wspólne dwa dni to już
inna historia.
Przyznaję, że słone jezioro zrobiło na mnie przeogromne wrażenie - efekt lustra WOW !!!. No i zdjęcia z różnicą perspektyw są po prostu wypasione.
OdpowiedzUsuń