Wczoraj chyba byliśmy zmęczeni, nie brakiem kondycji, ale tempem jakie narzuciliśmy. Po kolei. Skoro Portugalia to i wino Porto, mocniejsze ale jakże smaczne i rozluźniające zmęczenie ostatniej, intensywnej doby. Wtorkowym, późnym popołudniem opuszczamy przepiękne plaże Algarve, pędzimy cały wieczór do Lizbony by po kilku godzinach snu wstać o 4.30 i znowu pędzić na lotnisko. Lot opóźniony więc już pewne napięcie bo plan się może posypać a kalendarz pęka w szwach. Pierwotny plan zakładał, że lądujemy na wyspie Faial w archipelagu Azorów leżących prawie po środku Atlantyku. Spędzić na niej dzień, by ostatecznie przepłynąć promem na sąsiednią wyspę Pico. Kolejnego dnia rankiem zaatakować najwyższy szczyt Azorów, zarazem Portugalii i największego wzniesienia Grzbietu Śródatlantyckiego. Proste, szybkie i ciekawe. Niestety pogoda. Wiemy że nie będzie tak pięknie jak byśmy tego chcieli więc założenia do poprawki. Co zrobiliśmy. Lądujemy na wyspie Faial o godz 10.05 czasu lokalnego z 45-cio minutowym opóźnieniem, Wiemy że dnia następnego na szczycie wulkanu Pico będzie pogodowy armagedon więc nie ma sensu czekać i z lotniska pędzimy taksówką do oddalonego o 10 km portu w miasteczku Horta. Tuż przed odpłynięciem promu wskakujemy na pokład, o kurczę, prawie już zapomniałem jak to jest gdy buja i nie jest to jezioro ha ha ha. Widzimy, że na sąsiedniej wyspie pięknie prezentuje się szczyt Pico, ten sam, który kilkadziesiąt minut wcześniej widzieliśmy wystający ponad chmury z pokładu samolotu. Już czujemy podniecenie, że prawdopodobnie dziś jeszcze zdążymy wejść na górę zanim spadnie deszcz i śnieg. W portowej Madalenie kierujemy się do wypożyczalni aut. Chwilę później jedziemy z pełnym uśmiechem na twarzach pośród promieni słońca i muzyki, wprost do położonego na wysokości prawie 1200 m n.p.m. Casa da Montanha. Po uiszczeniu opłaty parkowej wychodzimy na jedyny oficjalny szlak, prowadzący na szczyt (2351 m n.p.m.). Pogoda na dzień dobry się zmienia, nie jest dobrze, mgła i mżawka. Nadal mamy nadzieję, że powyżej 2000 m jest już tak przejrzyście i pięknie jak widzieliśmy. Niestety jest co raz gorzej. Mamy do pokonania 1151 m prawie w pionie i jest godzina 13.00, czy jest sens to robić? Kto nie ryzykuje ten pije kompanijnego browara przed TV, czyli nie my. Z minuty na minutę pogoda mówi "dajcie sobie na luz" a my wciąż do przodu. Wzmaga się wiatr, spada temperatura a widoczność staje się co raz bardziej ograniczona. Po 500 metrach w górę Katarzyna rezygnuje, później okazuje się, że to była bardzo dobra decyzja. Cóż tu mówić, doświadczenie zdobyte latami na dużych wysokościach. Z kolei ja idę dalej bo przecież jeszcze dwie godziny wcześniej widzieliśmy przepiękny widok na wierzchołek. W końcu docieram na szczyt, przemoczony do szpiku kości, z kosmicznym tętnem i zadowoloną gębą. Nie była to mgła tylko porywisty, silny wiatr z gęstą mżawką, poza tym na wysokości powyżej 2300 m wszystko zamarzało. Jestem uparty, ale "jeśli czegoś nie można, ale tego bardzo się chce to można". Chyba musiałem i było to tego warte. Trasę siedmiogodzinną pokonałem w cztery. Schodząc warunki pogorszyły się jeszcze bardziej, pomimo tego nie odebrało to radości tej doby. Ekspresowa doba w życiu podróżnika, którą zakończyliśmy w portowej restauracji sycąc się daniami z owoców morza w wydaniu ludzi, którzy znają się na tym od setek lat. Pychota. Czy jest ktoś chętny na taki "wypoczynek" ?
Brawo Krzysiek no i Kasia też brawo.
OdpowiedzUsuń:D Dzięki
OdpowiedzUsuńSuper kierunek! Musiałem spojrzeć na mapę, bo ja tylko marzeniami sięgałem do Madery. Prawie zacząłem pakować plecak jak przeczytałem o Pico :O. Zdenerwowałeś mnie, że tam byłeś, a ja nie ;)- "Krzysiek nie OK, Krzysiek Fu". Szacun za prędkość, aczkolwiek podejrzewam, że taki był mus, a nie chęć. Good job!!! Pozdrawiam Was serdecznie.
OdpowiedzUsuńBył przymus, mój wewnętrzny 🙂 zawsze możemy tu wrócić razem i przy lepszej aurze zdobyć Pico kolejny raz bo warto.
OdpowiedzUsuń