Przemierzając zielone doliny Sao Antao, planowaliśmy zobaczyć również jej zachodnią, pustynną część wraz najwyższym, wulkanicznym szczytem Tope de Coroa. Sam szczyt dostarczył wielu niezapomnianych widoków. Głębokie wąwozy, pełne kolorów pomniejsze stożki, skąpa roślinność a także niezapomniane pola lawowe o przeróżnych kształtach. W kolejnym etapie jechaliśmy drogami których nie ma, mijaliśmy stada kóz prowadzone przez pasterzy. Ocieraliśmy się o ogromne przepaście tuż przy kołach auta. Drogi, którymi lokalna ludności przemieszcza się tylko wtedy gdy musi. Widoki jak zwykle zapierające dech. Chwile nieuwagi grożące upadkiem w kilkusetmetrowe przepaście. Finalnie postanowiliśmy zatrzymać się w biegu. Dwa dni w jednym miejscu po to by docenić lokalny koloryt. Wybór padł na miasteczko a raczej wioskę Monte Trigo leżące u stóp wulkanu Tope de Coroa. Miejscowość do której można dotrzeć wyłącznie łodzią lub pieszo z miasteczka Tarrafal ewentualnie druga opcja, poprzez pola lawowe idąc co najmniej 16km od Morrinho D Egba. Do Monte Trigo dotarliśmy pieszo (12km) od strony Terrafal, tuż po zachodzie słońca czyli ok godz. 18.00 lokalnego czasu. Pośród czarnych, wulkanicznych plaż znaleźliśmy pełny spokój. Siedząc na tarasie starego, kolonialnego budynku jedliśmy owoce morza (oceanu) praktycznie przygotowywane wprost po złowieniu. Wiedzieliśmy, że to jest to miejsce którego szukaliśmy. Urok osady zwiększa fakt, że jedyne irytujące dźwięki, to piejące przed wschodem słońca koguty oraz zapachy z rybackich łodzi, których jest tu wiele. Szum fal oceanu otacza nas o każdej porze dnia.
Idąc na wzgórze, tuż przy miejscowości, zauważyłem, że kilkaset metrów powyżej znajduje się oaza zieleni pośród której dominuje trzcina cukrowa. Uroku tamtego miejsca dodaje fakt, że znajduje się ono centralnie pod najwyższym wzniesieniem wulkanu gdzie nie istnieje nic po za lawowa pustynią. Pomimo powalającego temperaturą słońca udałem się w to miejsce. 400m do góry daje w kość, ale warto. Wchodząc na mikro płaskowyż oczom moim ukazał się zielony gaj z drzewami różnych gatunków. Mango, papaja, w/w trzcina cukrowa i kilka innych a to wszystko otoczone korytkami do nawodnienia ułożone ze skał. Pośród nich mały domek z okiennicami. Wokół cisza, w pewnym momencie, mijając jedyne zabudowania usłyszałem tuż za sobą szczekanie psa. Przystanąłem na chwilę by sprawdzić czy nie wybiegnie i ugryzie za kostkę. Nic takiego nie nastąpiło. Wchodząc odrobinę wyżej, pośród zieleni zauważyłem stare, zardzewiałe beczki oraz drewniane urządzenie do wyciskania soku z trzciny cukrowej. W tym momencie już wiedziałem, że jest to teren starej bimbrowni do produkcji jakże słynnego grogu. Poczułem lekki dreszczyk emocji, przecież to nie jakieś muzeum, ale 100% prawdziwa historia tego miejsca i tej wyspy. Nikt tu nie przychodzi bo daleko i nie ma po co. Mając z ‘’tyłu głowy” wcześniejsze szczekanie psa wiedziałem, że nie jest to całkiem opuszczone miejsce. W drodze powrotnej, przy domostwie zauważyłem siedzącego w kucki, starszego mężczyznę. Tuż obok leżał na murze pies. Podszedłem, przywitałem się. Pomimo bariery językowej wymieniliśmy się szczerym uśmiechem i uściskiem dłoni. Pokazując na aparat, zapytałem gestykulując czy mogę zrobić zdjęcie, na co przystał bez wahania. Stary, samotny bimbrownik i jego wierny pies.
Będąc w wiosce dowiedziałem się czemu tam nadal mieszka. Okazało się, że w pobliżu jego domu znajduje się jedyne źródło z którego rurami dociera do wioski słodka woda a on pilnuje by wszystko działało. Bimbrownia to już dawno przeszłość, tym bardziej patrząc na stare, rude od rdzy beczki i rozsypującą się wyciskarkę. Z pewnością jest to kolejny, niesamowity „koniec świata” do którego dotarliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz