… Jak by to opisać by oddać właściwy obraz sytuacji z
ostatnich trzech dni.
Ląduję w Sambawie, o której wspomniałem w poprzednim poście,
na lotnisku oczywiście mnóstwo taksówkarzy, każdy uprzejmy do bólu, wiadomo, każdy
klient który lata to nie szarak ze slamsów i można by go nawet skubnąć. Gwoli informacji, cenę za przejazd lepiej ustalić
przed przejazdem by później nie być zdziwionym.
W pierwszej kolejności ogarniam
postój samochodów z którego mam ruszyć dalej na północ do Diego Suarez
odległego o zaledwie jakieś 450km jadąc „drogą”…
Głodny strasznie więc mówię taxówkarzowi że zwykła
restauracja nie uliczne jedzenie bo czas nagli, oczywiście uprzednio zapłaciłem
mu za kurs z lotniska, teraz ładuje się za mną by może coś jeszcze mu biały
postawił do jedzenia. Po obiedzie proszę o rachunek, który w tym kraju wypisuje
się na zwykłej kartce długopisem. Od
razu widzę że zawyżony strasznie ale wpierw sprawdzam mojego kierowcę czy to
jest dobra cen. Oczywiście potwierdza,
tak jest ok… nie wytrzymuję, wale ręka z rachunkiem w stół i proszę o
kierownika bo chcą wyrwać trzy razy więcej ( już znam trochę ich realia) pytam
kierownika jak to możliwe że wypisał mi
rachunek na min trzy piwa skoro wypiłem tylko jedno no i kilka innych „kwiatków”…
udaje zdziwionego i biegiem przynosi właściwy.
No dobrze, spokój nas uratuje ale czemu co dzień odczuwam że białego
trzeba wyczyścić z kasy ha ha ha. Koniec scenki. Z powrotem na samochód i do
Diego Suarez, oczywiście kierowca nie ma żadnego grafiku i odjedzie jak zrobi
komplet klientów, czyli ok znowu 18 osób na Toyota pickup. Sardynki mogą
poruszać płetwami w konserwie, my na pace co najlepsze oddychać świeżym powietrzem jeśli nie kopci przepalona
rura wydechowa a kopci jak cholera. Startujemy ok 15ej po południu, pierwsze
100km to asfalt nawet w miarę bez dziur, ale kolejne 136km to już inna historia
bo na początku kierowca zaznaczył, że
czas przewidywany to minimum dwa dni do celu, hmmmm czuję że będzie grubo.
Pierwszy „ptaszek”, nie nocujemy, jedziemy dalej, nagle ok 23iej kierowca po
środku niczego wyskakuje z auta, zostawiając go na chodzie, łapie łopatkę i
biegnie do przodu bo zobaczył jakiegoś zwierzaka na którego tu polują, co tam
trasa, ważne że może coś złapie. Finalnie po ok pół godziny, bez rezultatu
kończy kopanie jamy i kontynuuje jazdę by po kilku kilometrach wpadając w
ogromną błotną kałużę, urwać amortyzator i utknąć na dobre. Jest północ, wszyscy walczą by wypchać auto,
zmęczeni, brudni od kurzu pchamy ile się da ale nic z tego, na domiar złego
zaczyna lać deszcz, apogeum jednak nastąpi dopiero nad ranem po kilku godzinach
gdy przed wschodem słońca zaatakują komary i muchy. Dobrze że choć księżyc w
pełni i przestało padać. Zapomniałem
dodać, sprawdziłem na mapie off line że jesteśmy po za trasą wiele kilometrów
bo podobno to lepszy przejazd przez te bezdroża. Malgasi maja już tak że nie
przejmują się niczym i można gdzieś utknąć na dwa, trzy dni, co tam... Mając na uwadze że spędzimy może w tej kałuży
dwa a jesteśmy już 7 godzin, zarzucam
plecak, żegnam się ze wszystkimi i w drogę pieszo. ( mam w zapasie kilka
batonów energetycznych, tabletki do uzdatniania wody i bidon z filtrem ) do najbliższej trasy gdzie coś może jechać zostało tylko ok 10km. Wreszcie nic nie
trzęsie, mango tu rośnie jak pokrzywy latem w Polsce na każdym kroku więc jest
i co zjeść jak by było cienko przez najbliższe trzy dni. Cztery godziny i 11km
później dogania mnie mój transport pozostawiony w błocie. Wszyscy zadowoleni,
że w końcu w trasie, tylko czy można nazwać trasą bezdroża po których jedzie
się max 5km/h. Większość tej karkołomnej trasy to dolina pomiędzy wzgórzami,
nawet lekki deszcz sprawia że wszystko jest śliskie błotniste i ogromnie trudne
do przejechania. Może nie był to miły przejazd, a wręcz bardzo ciężki, przyszedł
mi nawet pomysł do głowy widząc te wszystkie auta ciężarowe zakopane nie raz po
po kierowcę, że to taki swego rodzaju sport narodowy Madagaskaru by nie jeździć
a przepychać auta z punktu A do B. Ciężko opisać radość z zobaczenia drogi
asfaltowej i kubełka wody do umycia po dwóch dobach będąc maksymalnie brudnym,
zmęczonym i też zadowolonym z widoków bo
były całkiem całkiem. Finalnie Diego Suarez na samej północy osiągam
55h od momentu wyjazdu. Cóż powiedzieć, Madagaskar!
P.s. Zapomniałem dodać, w trakcie przejazdo-przemarszu jedna ze współpasażerek woła... " Wasaha, kameleon... Kilka kilometrów dalej natrafiam na tego zielonego. Są piękne.
Jak ro mówią Rosjanie "F...ing great"
OdpowiedzUsuńMoonlight Shadow